„Miłość mojego (nie)życia” to książka która w bardzo lekki, czasem wręcz absurdalnie zabawny sposób porusza temat śmierci, nadziei i tego, jak mocno pragniemy być kochani. Główna bohaterka, Delphie, umiera w najbardziej niezręczny sposób, jaki można sobie wyobrazić – dławiąc się burgerem z mikrofali. Jej śmierć jest jednocześnie tragiczna i komiczna, co od razu ustawia ton całej powieści. Delphie trafia do swego rodzaju „poczekalni zaświatów”, gdzie pojawia się również pewien nieznajomy mężczyzna. Chwila rozmowy wystarcza, by między nimi pojawiło się uczucie tak silne, że wydaje się ważniejsze niż sama śmierć. Kiedy jednak okazuje się, że mężczyzna trafił do zaświatów przez pomyłkę i zostaje natychmiast odesłany z powrotem na Ziemię, Delphie ma wrażenie, że właśnie utraciła swoją jedyną szansę na miłość.
Jednak los daje jej możliwość powrotu. Delphie wraca na Ziemię. Ma zaledwie dziesięć dni, by odnaleźć mężczyznę z zaświatów. Wyrusza więc na poszukiwania, a pomaga jej w tym znienawidzony sąsiad.
To, co naprawdę wyróżnia tę książkę, to Delphie jako bohaterka. Nie jest idealna, nie jest pewna siebie, nie ma w sobie „filmowej” doskonałości. Jest ciepła, trochę zagubiona, czasem zupełnie bezradna, ale jednocześnie bardzo szczera. Dzięki temu łatwo ją polubić i całym sercem kibicować jej w misji, która wydaje się jednocześnie urocza i szalona.
Kirsty Greenwood pisze w niezwykle swobodny i lekki sposób. Dialogi są naturalne, humor nie jest wymuszony, a narracja płynie jak rozmowa z przyjaciółką. Mimo zabawnej powierzchni książka porusza jednak ważną myśl: czasem musimy stracić wszystko, by naprawdę zacząć żyć.
Miłość w tej powieści jest pokazana jako coś nieoczywistego, kruchego i wartego wysiłku. Nie jako bajkowy happy end, ale jako wybór, który trzeba podjąć świadomie.
Jeżeli macie ochotę na zupełnie nierealną książkę, która was wzruszy ale i zaciekawi to polecam:)
